niedziela, 6 listopada 2011

O czymś...

Miałam dziś pisać o czymś zupełnie innym, ale jakoś mi nie idzie. Miało być o moim mieście. Mieście, które jest moim domem i z którym się całkowicie utożsamiam. Nie umiałabym żyć gdzie indziej na ziemi. Po prostu bym nie umiała. Ale nie będzie o tym... Muszę zebrać myśli i dobrze się przygotować.

Chciałam napisać o przyjaźni, a może raczej o jej braku. Wygodnie mi w domu. Lubię to ponad wszystko. Lubię gotowanie, pieczenie, dbanie o wszystko. Lubię to i już. Nie znoszę tylko, kiedy mówi mi się, że jestem nieszczęśliwa. Nie znoszę tego! Nie dla każdego jest wielka kariera i biznesy. Wiem, że nie dla mnie i tyle. A jednak równocześnie brak mi pracy. Brak mi codziennego wychodzenia z domu. Tamtych ludzi i atmosfery między nami. Brakuje mi ich jak diabli. Każdego dnia o nich myślę, bardzo ciepło o nich myślę. Zastanawiam się, czy mogłabym tam jeszcze wrócić i jakby mnie przyjęli. Wiem już jak mnie pożegnali, ale jak by mnie powitali z powrotem? Tego nigdy się nie dowiem. A jednak tli się we mnie taka mała iskierka nadziei. Taka maleńka, jak ziarnko piasku. A jednak jest i nie daje mi spokoju. A może jak wcale nie potrzebuję spokoju? Powiem szczerze, że jestem ostatnio po prostu skołowana. Już sama nie wiem, czego chcę od życia. Jeszcze pół roku temu wiedziałam. Wiedziałam czego chcę i gdzie chcę być. To prawda, że miałam różne myśli, niektóre prowadziły do dosyć radykalnych zmian w moim życiu. W moim i nie tylko w moim. Bo różnie to bywało.